Wreszcie wybraliśmy! Znaleźliśmy taki jacht, o jakim marzyliśmy! No może prawie taki… Jak go teraz kupić, żeby nie odczuć niemiłych, czyli kosztownych niespodzianek? Sprawdzone rozwiązania proponujemy w kolejnym odcinku poradnika „Jak kupić jacht morski”.
Tekst Katarzyna Bruzda-Sinica
zdjęcia Katarzyna i Marcin Sinica
PRZECZYTAJ TAKŻE Jak wybrać jacht, by spędzić na nim część życia?
Nasz wybranek, Moody 419… Jeden z pierwszych projektów Billa Dixona, który przejął schedę po legendarnym Angusie Primrosie. Tego pierwszego chyba nie trzeba przedstawiać, ale Angus Primrose pomógł zbudować markę Moody, zasłynął projektem „Gypsy Moth IV” i kilku innych oceanicznych jachtów regatowych, a potem zginął tragicznie na morzu. Moody, jachty dla angielskiego dżentelmena, podobnie jak Westerly, Bowman czy Contest, należą do kanonu Blue Water za przystępną cenę.
Nasz konkretnie egzemplarz był dodatkowo „historyczny”, gdyż należał do jednego z pięciu członków założycieli Moody Owners Association i przez 25 lat mieszkał i pływał na nim Hamish Haswell Smith, który napisał jedną z najlepszych locji wybrzeża Szkocji. W zasadzie „zagadał” do nas od pierwszego wejrzenia. Jak sobie teraz o tym myślę, to już wtedy był nasz! Z doświadczenia zawodowego znam ten lekki obłęd w oczach przyszłych właścicieli. Mieszanka miłości, niepewności i paniki. Oczami wyobraźni widzisz siebie żeglującego w stronę zachodzącego słońca. Wszystkie marzenia spełnione, jedyną przeszkodą jest ten cholerny surveyor, który może ci powiedzieć, że wybranka twojego żeglarskiego serca to kupa złomu. Tak było i z nami…
Pomimo naszego doświadczenia inżynierskiego zarówno w budowie i w projektowaniu jachtów, wiedzieliśmy, że tak jak lekarze nie leczą własnej rodziny, tak i my powinniśmy zatrudnić surveyora, który na zimno zweryfikuje stan techniczny, bo my już… no wiecie – w stronę zachodzącego słońca.
Jacht wybrany, no to jeszcze „tylko” trzeba go kupić
Skontaktowaliśmy się z brokerem sprzedającego i złożyliśmy ofertę, która została zaakceptowana. Często strona kupująca zatrudnia również swojego brokera. W naszym przypadku proces wydawał się dość prosty, a broker po drugiej stronie wystarczająco wiarygodny. Na szczęście się nie myliliśmy. Cóż… nasz wybór, nasze ryzyko – każdy powinien wybrać sam, co mu pasuje. Wiedzieliśmy również, że chcemy zatrudnić surveyora, więc jak tylko oferta została zaakceptowana, zrobiliśmy wirtualny casting i wybraliśmy najlepszego. Wybór w Anglii był dość spory. Ten, którego wybraliśmy, zachęcił nas tym, że miał bezpośrednie doświadczenie z firmą Marine Projects Ltd., producentem tych Moodych, gdzie pracował w latach osiemdziesiątych. Można spokojnie powiedzieć, że znał naszego Moodziaka od podszewki. Niezwykle cenna wiedza, a pieniądze wydane na survey były warte każdego pensa.
PRZECZYTAJ TAKŻE Wybór jachtu: długość, szerokość, zanurzenie i inne cyferki, które coś tam znaczą
Następnym etapem była wpłata 10 proc. ustalonej kwoty, podpisanie umowy i ustalenie miejsca i terminu inspekcji. W ten sposób rozpoczął się oficjalny proces sprzedaży. Wszelkie operacje finansowe były przeprowadzone przez brokera. Umowa była dodatkowo opatrzona klauzulą obejmującą możliwość obniżenia ceny jachtu lub nawet odstąpienia od umowy w przypadku, gdyby surveyor znalazł poważne wady techniczne, o których nie wiedzieliśmy. Był to bardzo ważny zapis, podpowiedziany nam zresztą przez naszego surveyora, gdyż w trakcie przeglądu, po zdjęciu sufitów, okazało się, że pomiędzy stopą masztu a pilersem nie było klina wypełniającego i laminat w tym miejscu został uszkodzony. Po intensywnych negocjacjach ówczesny właściciel zgodził się naprawić ten element na swój koszt, w renomowanej stoczni i pod naszym nadzorem (naszymi oczami na miejscu był nasz surveyor).
Warto dodać w tym miejscu, że gdy tylko proces sprzedaży zostanie zainicjowany, to informacja o tym pojawia się oficjalnie na stronie brokera i we wszystkich ogłoszeniach internetowych. Wszelkie odstąpienia od sprzedaży to czerwone flagi dla następnych kupujących, co daje lekką przewagę negocjacyjną dla kupującego. Sprzedającemu często bardziej się opłaca obniżyć cenę niż zaczynać cały proces od nowa.
Ostatecznie po dwóch miesiącach od złożenia oferty, wypełnionych sprawdzaniem dokumentów podatkowych, rejestracyjnych i wspomnianymi naprawami, otrzymaliśmy klucze i zostaliśmy dumnymi właścicielami naszego Moody’ego. Warto wspomnieć, że dokumenty podatkowe, szczególnie potwierdzenie opłaty (lub zwolnienia) VAT jest bardzo istotnym papierem, brak którego może kosztować nie lada sumkę i sporo przykrości.
Po latach mogę jeszcze dodać, że jeżeli jacht nie jest kupowany przez renomowanego brokera, który ma obowiązek sprawdzić akt własności/współwłasności, trzeba koniecznie sprawdzić czy i gdzie dana jednostka jest rejestrowana, na kogo, oraz aktualność rejestracji. W przypadku rejestracji oficjalnej (flagi) te dane są dostępne. Chodzi tu szczególnie o to, czy przypadkiem nie wisi nad nią list gończy – słowem czy nie jest kradziona – lub też czy nie jest obiektem sporu w sprawie rozwodowej lub spadkowej. Oświadczenie współwłaścicieli, współmałżonków może być tu przydatne, ale również warto zapytać urząd celny o międzynarodowe listy gończe. Znamy taki przypadek, gdy jacht został aresztowany po 6 latach od zakupu i to na drugim końcu świata. Kosztowało to sporo nerwów i niepewności, a do tego wszystkiego jacht został jeszcze zaplombowany na kilka miesięcy, a to nie sprzyja… no wiecie… w stronę zachodzącego słońca, białe żagle, wiatr we włosach itp. J
Przygotowania czas zacząć
Jednym z kluczowych elementów naszej wyprawy był czas wypłynięcia. Postanowiliśmy, że chcemy przepłynąć Atlantyk w listopadzie – dokładnie w dziesięciolecie naszej poprzedniej atlantyckiej przeprawy. Żeby to było możliwe musieliśmy przejść zatokę Biskajską przed jesiennymi sztormami. Był wrzesień, a do wypłynięcia niecały rok. Czasu było niewiele, postanowiliśmy więc podzielić przygotowania na dwa etapy: pierwszy w Holandii obejmował przebudowy i podstawowe wyposażenie; drugi miał mieć miejsce w Portugalii albo już na Kanarach.
PRZECZYTAJ TAKŻE Zakup jachtu: jak zmieni się wartość jachtu po zakupie?
Jak już pisałam w poprzednich artykułach, przy wyborze jachtu kierowaliśmy się również kryteriami sprzętowymi, czyli co na jachcie jest a co będziemy musieli kupić lub zrobić. Jachty tzw. Bluewater, czyli wyposażone wyprawowo, są zwykle dużo droższe. Należy sobie postawić pytanie: czy chcesz kupić i płynąć, czy też masz czas i chcesz mieć wszystko zrobione „po swojemu”. Jak zwykle odpowiedzią są pieniądze. Wyposażanie jachtu to nie tylko zakup nowego plotera, to przede wszystkim budowanie systemów jachtowych, które są bezpieczne i nie zawiodą w najgorszym momencie. To kosztuje dużo, zwłaszcza jeżeli nie umiesz bądź nie masz możliwości zrobienia tego sam. My zdecydowaliśmy się kupić jacht goły i przerobić go „po swojemu”.
Podeszliśmy do sprawy systemowo: już wcześniej mieliśmy listę „must-have”, „good to have”, „luksus” i „absolutnie nie”. Po odbiorze jachtu zweryfikowaliśmy, co już mamy, co się nadaje i co z tego sprzedajemy, bo nam nie potrzebne lub przestarzałe i wolimy nowe. W Holandii rynek wtórny sprzętu żeglarskiego jest bardzo prężny, więc jeżeli ktoś szuka jakiejś dobrej „używki” to polecamy www.marktplaats.com albo www.tweedehands.nl. Pogoda tamtej jesieni nie sprzyjała specjalnie pracom w jachcie, więc, by nie marnować czasu, rozrysowaliśmy plan działania i zabraliśmy się za zakupy.
Tournee po targach żeglarskich – szał nowości, zgrzyt portfela i świńskie praktyki cenowe
Jesień sprzyja (albo sprzyjała przed covidem) zakupom na targach. We wszystkich sąsiadujących krajach targi są rozłożone w czasie tak, że praktycznie co 2 tygodnie można gdzieś pojechać, ale… nie jest sztuką pojechać, przejść kilka kilometrów hal wystawowych i kupić coś przypadkowo. Trzeba się przygotować. Trzeba znać ceny ze sklepów, żeby umieć dostrzec dobrą ofertę, bo niestety wiele firm robi sobie żarty z klientów i podnoszą swoje ceny tuż przed targami, żeby zaprezentować na wystawie jakiś zapierający dech w piersiach pseudo-deal. Jeżeli siedzisz w temacie to możesz im to wytknąć, i czasem (zwłaszcza Niemcy) zreflektują się, że ich maskarada została odkryta i zaoferują ci coś naprawdę korzystnego, czasem nawet przeproszą. Tym oto sposobem kupiliśmy system nawigacyjny, generator wiatrowy, panele słoneczne, lodówki, toalety, mapy, kotwicę i to za całkiem przyzwoite pieniądze. Pozostałe rzeczy z listy, te z adnotacją „must” kupowaliśmy stopniowo w Polsce: głównie liny kosztujące 4 razy taniej niż w Holandii, pompy, zbiorniki… tu przydała się nieoceniona pomoc pana Janusza ze szczecińskiej Aury, który cierpliwie zbierał dla nas rzeczy i czekał, aż ktoś po to przyjedzie.
Przez cały czas przygotowań udawało nam się ominąć opłaty za transport dzięki służbowym podróżom Marcina, który co kilka tygodni latał do Szczecina. Muszę przyznać, że dość pociesznie wyglądają kilometry lin wciśnięte w służbowy bagaż lotniczy. Sklepy niemieckie i holenderskie posłużyły nam za doraźne zaopatrzenie, ze względu na szybkość dostawy. Z opowieści znajomych wiemy, że wyposażenie w USA czy Kanadzie bywa tańsze, jednak koszty transportu opłacałyby nam się tylko przy większych zakupach, a to się okazało organizacyjnie niemożliwe.
Zakupy dobrze nam zrobiły, a o psychikę należy dbać. Każdy nowy pakunek, zwykle dostarczany do pracy, cieszył, bo oznaczał, że przygoda jest coraz bliżej. Nasza podróż nie była jeszcze informacją publiczną. Zaczęło się coraz więcej pytań od znajomych i zdziwionych oczu współpracowników. Myślę, że zaczęli coś podejrzewać po dostawie 30-kilowej kotwicy, bo po co komu taka kotwica w Holandii. Przy solarach już byli pewni, że coś się kroi.
Zima w marinie: dziewięć miesięcy przed wypłynięciem
Jako że mieszkaliśmy i nadal pracowaliśmy w Holandii, to i przygotowania musiały się tam odbyć. Z pewnością byłoby znacznie taniej gdybyśmy zdecydowali się popłynąć do Polski. Niestety nie było to możliwe, więc zamieniliśmy nasz salon na magazyn, a w weekendy przeprowadzaliśmy się na jacht i pracowaliśmy do upadłego. Na szczęście w Holandii mariny rzadko skuwa lód, a nasz Moody miał całkiem sprawne ogrzewanie. Przygoda zaczęła się już tam, a dobry nastrój opuszczał nas tylko czasem… ale o tym następnym razem. Yo-ho!
Kasia Bruzda-Sinica jest mamą, żeglarką i absolwentką Wydziału Okrętowego Politechniki Gdańskiej.
Wieloletnie doświadczenie inżynierskie zdobyła projektując jachty żaglowe, ale przede wszystkim pracując dla słynnego Feadship’a, gdzie prowadziła projekty najbardziej spektakularnych super jachtów na świecie.
Obecnie wraz z rodziną podróżuje jachtem po świecie, a relacje z podróży zamieszcza na blogu www.whitedogsails.com. Kasia jest stałą korespondentką i autorką portalu nowezagle.pl