Większość znajomych żeglarzy marzących o dalekomorskich podróżach, od czasu do czasu przegląda strony z jachtami na sprzedaż. Tak było i z nami. Pewnego dnia udało nam się jednak uciec na ocean i włóczyć po nim – początkowo przez kilka miesięcy i nie na własnym jachcie. Wtedy przekroczyliśmy tę magiczną linię, za którą dwutygodniowe wakacje pod żaglami przestały nam wystarczać. Po ośmiu latach nostalgicznego patrzenia w horyzont i bezcelowego pływania po okolicy postanowiliśmy wreszcie coś z tym zrobić. Oto historia naszych przygotowań i dwóch już lat podróżowania, obfitującego m.in. w liczne modyfikacje, jakie przez ten czas wprowadzaliśmy na naszym jachcie.
Tekst Kasia Bruzda-Sinica
zdjęcia Kasia i Marcin Sinica
Efekty tych decyzji odczuwamy na własnej skórze i portfelu. Czasem są przyjemne, czasem mniej, o czym opowiem w swoim czasie. Przygoda trwa i za pasem mamy dopiero jeden ocean, a planujemy ich więcej w przyszłości.
Ale od początku…
Najważniejsza jest data! Słyszeliśmy wielokrotnie o takich co planowali, planowali i nigdy nie wypłynęli. Na Gomerze, na Wyspach Kanaryjskich spotkaliśmy jacht, który po kilku latach przygotowań został przechrzczony na Never Ready! Ustalenie daty było bardzo ważne. Postanowiliśmy wyruszyć w okrągłą, 10. rocznicę naszej pierwszej „ucieczki”. Na ścianie pokoju gościnnego zawiesiliśmy tablicę z datą wypłynięcia. 18 miesięcy, mało czasu. Podzieliliśmy przygotowania na kategorie, priorytety i rozplanowaliśmy w czasie. Pieniądze, edukacja naszego syna, ubezpieczenia, badania medyczne, szczepienia, paszporty, zakupy.
Najważniejszymi elementami naszego planowania było określenie tzw. kamieni milowych, czyli tego co w danym momencie musi się wydarzyć, żeby nam się udało. Pierwszym z nich był wybór i zakup jachtu. Był luty i mieliśmy przed sobą kilka miesięcy wiosenno-letnich, żeby jacht wybrać, sprawdzić, popływać, no i kupić.
Kwestia jak wybrać jacht jest tak indywidualną sprawą, że dawanie rad pt. „Oyster jest najlepszy” lub „katamaran – tylko katamaran!” jest kompletnie bezsensowne. Sensowne wydaje się natomiast mówienie o przyczynach własnych decyzji, nabytej wiedzy i doświadczeniu. Być może staną się inspiracją albo pomogą krytycznie spojrzeć na własne podejście. W projektowaniu jachtów używamy pojęcia „second opinion”, dzięki której możemy zweryfikować słuszność własnych założeń. Mam nadzieję dostarczyć właśnie taką opinię.
Jak wybrać jacht, żeby nie narzekać
W trakcie naszej wyprawy poznaliśmy wielu żeglarzy mieszkających na jachtach. Nazywa się ich dźwięcznie liveaboards, cruisers, yachties i z grubsza można podzielić ich na następujące grupy:
Młodzi marzyciele – bez zobowiązań często o bardzo niskim budżecie. Poszukiwacze dobrych imprez. Często podróżują dookoła świata poszukując przygód, zanim zaczną płacić podatki, kredyty i pracować na stałym etacie. Do tej grupy należą również tacy którzy już pracują, ale jeszcze nie mają dzieci, więc chcą się wyszaleć. Ich budżet zazwyczaj jest wyższy.
Rodziny z dziećmi – od bardzo bogatych, po tych z bardzo ograniczonym budżetem. W tej grupie jest dużo rodzin, które robią sobie przerwę w życiu, żeby zobaczyć świat i pobyć ze sobą. Niektóre rodziny mają ściśle określony plan podróży i datę powrotu, inni, tak jak my, traktują podróż jako doświadczenie życiowe, którego nie da się zaplanować, więc lepiej dać się ponieść.
Emeryci korzystający z pięknej natury, zazwyczaj z mniej lub bardziej zasobnym portfelem, ale za to ze stałym dopływem gotówki.
Uciekinierzy cywilizacyjni – zazwyczaj w średnim wieku, często o niskim budżecie. Kolorowa grupa tych, którzy stwierdzają, że skoro już wiadomo, że nie zostaną milionerami, to po co męczyć się gdzieś w smutnym, zimnym miejscu, skoro można równie dobrze mieszkać na jachcie, zakotwiczonym przy jakiejś pięknej plaży z palemką. Przedstawiciele tej grupy są nieocenionym źródłem informacji lokalnej oraz przedziwnych historii portowych.
Niektórzy mają źródło dochodu inni kombinują, gdy jest potrzeba, jeszcze inni żyją z własnych oszczędności. Młodzi kupują starsze łódki, często do spółki w kilka osób. Spotkaliśmy jachty, które trzymały się na wodzie na słowo honoru, trzy butelki rumu i dwa krawaty. Spotkaliśmy też ludzi, którzy postanowili za wakacyjne pieniądze kupić jakiegoś trupa, książkę typu „jak nauczyć się żeglarstwa w tydzień” i płynąć dookoła świata. Cóż… marzenia mają wielką moc, Posejdon lubi śmiałków, a historie można opowiadać potem latami.
Jak wybrać jacht? Nie ma złotej reguły…
Chyba najistotniejszą sprawą przy wyborze jachtu jest szczere odpowiedzenie sobie na pytanie, jaka żegluga nas interesuje i gdzie będziemy tym jachtem pływać. Nie mówię tu o żeglowaniu wakacyjnym ani weekendowym. Mówię o życiu na jachcie przez dłuższy czas. Ważne jest, żeby się dobrze zastanowić, bo o ile katamaran na Karaibach jest fenomenalnym rozwiązaniem, to na Morzu Śródziemnym wiąże się z dużymi kosztami za mariny.
Podobnie, jeżeli zamierzasz pływać w zimnym klimacie to bardziej interesuje cię to czy wytrzymasz z całą rodziną pod pokładem, więc wielki kokpit będzie miał mniejsze znaczenie, a liczba i wielkość kabin wysunie się na górę listy. Jeżeli planujesz długie przeloty oceaniczne czy trudne akweny, to komfort i dzielność morska będą twoim podstawowym kryterium, ale jeżeli chcesz wgryźć się w Bahamy, to popatrzysz krytycznie na zanurzenie. Musisz odpowiedzieć sobie na pytanie, czy twój pływający dom będzie „robił mile” pod żaglami, czy na kotwicy lub w porcie.
Nie ma złotej reguły dotyczącej wielkości, każdy ma inne potrzeby. Po drodze spotkaliśmy rodziny sześcioosobowe z dwoma psami pływające na 44-stopowym jednokadłubowcu, samotnego kapitana na 62-stopowym katamaranie, czy chociażby naszego ulubionego Czecha Martina Dolečka, który opłynął samotnie świat dookoła na swoim 8-metrowym chucherku ze sklejki. Każdy indywidualnie powinien zrobić listę oczekiwań i zobaczyć co się mieści w jego możliwościach.
Jeżeli planujesz płynąć rodzinnie, to polecamy, żeby każdy członek rodziny zrobił swoją własną listę, którą dobrze by było przedyskutować. Życie na małej powierzchni bywa czasem niezłym wyzwaniem, warto sobie oszczędzić kłótni na temat „to twoja wina, że…”, zwłaszcza, jeśli nie wszyscy w rodzinie są zapalonymi żeglarzami.
Naszym pierwszym krokiem…
…było właśnie oszacowanie na jaki jacht nas stać i spisanie wszystkiego co jest dla nas najważniejsze. Zaczęliśmy zapisywać na tablicy na ścianie komentarze dotyczące wymiaru, kształtu, rozplanowania oraz tego co „musi być”, „absolutnie nie może być”, „dobrze, żeby było” i „luksusy”. Nasz sześcioletni syn zażyczył sobie tylko, żeby było miejsce dla wszystkich jego przytulanek i klocków Lego. Przed nami było nieco trudniejsze zadanie.
Wiedzieliśmy, że nie chcemy katamaranu ani trimaranu, bo były za wielkie, za drogie i… dlatego, że już przepłynęliśmy ocean katamaranem i to nie było to. Z czułością patrzyliśmy na kecze, ze względu na łatwość żeglugi, niższe maszty, mniejsze rozmiary takielunku i tym samym, niższe koszty. Jednym z must-have był center cockpit, gdyż osobiście nie znoszę strzałów z latających ryb w plecy na nocnej wachcie. Poza tym centralny kokpit jest bezpieczniejszy, a my planowaliśmy żeglugę we dwoje plus dziecko.
Oprócz bezpieczeństwa, dla mnie bardzo istotne było rozplanowanie. Uważam, że życie na małej powierzchni można spokojnie zorganizować, tak żeby nikt się nie męczył, ale do tego potrzebna jest możliwość zamknięcia się w „swoim pokoju”. W naszej rodzinie było to szczególnie istotne, gdyż każdy lubi mieć swoje projekty i czas dla siebie. Marcin zażądał długiej koi i wygodnej toalety.
Oboje absolutnie wykluczyliśmy możliwość zakupu jachtu z pokładem teakowym. Tu zagrały nasze wspomnienia z poprzedniej łódki. Nie oznacza to absolutnie, że tek jest zły. Tek na pokładzie jest cudowny i wygląda pięknie, ale wymaga dużo pracy. W dawnych czasach, zwłaszcza na mniej luksusowych jachtach, często był montowany do pokładu na wkręty. Laminat miał przykrą skłonność do puchnięcia w tych miejscach, słowem kłopoty, które się ujawniają zwykle zbyt późno. Nie mieliśmy w planie zakupu Oystera, Swana czy innego mercedesa łódkowego, więc po co ryzykować.
Jak wybrać jacht: mono czy multi? Ile kadłubów potrzeba do szczęścia?
Nie da ukryć się, że wielokadłubowce są dużo pojemniejsze a przez to i wygodniejsze do mieszkania. Mają piękne oszklone salony, taras w kokpicie no i (najczęściej) trampolinę, a wiadomo, dzieci uwielbiają trampoliny. Na kotwicowisku katamaranem można „zaparkować” prawie na plaży, bo zanurzenie jest znikome, no i na kotwicy nie buja. Żegluga jest zwykle szybsza niż jednokadłubowcem o podobnej długości. Jednak przy żegludze oceanicznej, zwłaszcza w trudnych warunkach, trzeba wiedzieć co się robi, a żegluga na wiatr jest strasznie męcząca, nie mówiąc o spotęgowanych efektach żołądkowych, które nie znikają, gdy trzeba płacić o połowę lub nawet 2 razy więcej za marinę.
Życie na jednokadłubowcu to życie w ruchu, zawsze trochę buja, a jak nie buja to się zastanawiasz, dlaczego nie buja. My lubimy bujanie i nasze życie na „mono”. Ale nie jest to dla wszystkich. Życie na jednokadłubowcu ma swoje smaczki. Czasem musimy zmienić zatokę, bo nie da się przejść do toalety bez obicia ramion, a wiadomo… siniaki źle wyglądają w bikini. Zdarza się również nadziać się na szczere współczucie pt. „ja-bym-tak-nie-mogła” od sąsiadki z katamaranu, bo nie mamy miejsca na pralkę automatyczną w normalnym rozmiarze. Cóż… tak jak powiedziałam, każdemu wg potrzeb i możliwości.
Jachty dalekomorskie mają często tzw. decksalon, czyli podniesioną nadbudówkę, dzięki której wnętrze jachtu jest trochę jaśniejsze i daje wrażenie przestrzeni. Ułatwia ona również komunikację po pokładzie, gdyż jest się czego załapać i nie trzeba się czołgać po pokładzie przy dużej fali. Na większych jachtach może mieć wewnętrzne stanowisko sterowe, co w zimnych rejonach jest nieocenione. Jednak na małych jachtach do 45 stóp zabiera dużo miejsca potrzebnego do przewożenia pontonu, kanistrów i wszelakich innych rzeczy, które każdy podróżnik uważa, że musi mieć (przynajmniej na początku).
My wybraliśmy płaski pokład…
…bo na początku uważaliśmy, że musimy mieć miejsce na 16 kanistrów, ponton, deskę surfingową, hulajnogę i trzy rowery. Teraz, po dwóch latach, właśnie osiągnęliśmy etap, w którym zamiast dokładać, pozbywamy się rzeczy. Co prawda zamiast rowerów stoi 5 butli do nurkowania, to jednak pokład jest dużo mniej obładowany. Nadal również lubimy nasz płaski pokład, a jak postanowimy popłynąć w zimne rejony, to będziemy musieli kupić więcej ciepłych ubrań, bo ster mamy w kokpicie i tylko tam.
Przy wyborze pomiędzy mono a multi głównym kryterium jest według mnie rejon pływania i umiejętności żeglarskie załogi. Pomimo, że jestem całym sercem monohularzem (albo monohularką?), to nie chcę nikogo zniechęcać do wielokadłubowców. Ludzie pływają na nich od North-West Passage po Patagonię (chyba jeszcze tylko Morze Rossa ich nie widziało, chociaż głowy nie dam).
W następnym artykule opowiem o tym, jak ważny jest wiek jachtu i że czasem młodszy nie znaczy lepszy, oraz o słynnej dzielności morskiej.
Pozdrawiam z pokładu White Doga
Kasia
Kasia Bruzda-Sinica jest mamą, żeglarką i absolwentką Wydziału Okrętowego Politechniki Gdańskiej.
Wieloletnie doświadczenie inżynierskie zdobyła projektując jachty żaglowe, ale przede wszystkim pracując dla słynnego Feadship’a, gdzie prowadziła projekty najbardziej spektakularnych super jachtów na świecie.
Obecnie wraz z rodziną podróżuje jachtem po świecie, a relacje z podróży zamieszcza na blogu www.whitedogsails.com. Kasia jest stałą korespondentką i autorką portalu nowezagle.pl