Opuściliśmy bez żalu ostatni kubański port, Santiago de Cuba. Zatankowaliśmy paliwo, wodę, uzupełniliśmy jedzenie na jachcie i po odprawie dokonanej przez Guarda Frontera oddaliśmy cumy.
PRZECZYTAJ TAKŻE Rejs przez Atlantyk jachtem czarterowym – przygotowania
Planowaliśmy dotrzeć do Bermudów, gdzie miała nastąpić częściowa wymiana załogi. Cztery osoby opuszczały jacht, a sześcioro nowych członków załogi miało płynąć dalej, z Bermudów na Azory.
Niestety, źle oszacowałem czas potrzebny na pokonanie drogi z Cienfuegos do Santiago de Cuba i byliśmy nieco opóźnieni, dlatego zdecydowaliśmy nie zostawać na noc w Santiago.
W drodze z Casilda mieliśmy południowy, choć niezbyt mocny wiatr. To dawało nadzieję na półwiatr podczas żeglugi na wschód, wzdłuż południowego wybrzeża Kuby. Stało się inaczej. Wiatr odwrócił się na bardziej wschodni i zamiast półwiatru płynęliśmy ostrym bajdewindem, a momentami wiało prosto w dziób. Do tego okazał się na tyle słaby, że nie mogliśmy pozwolić sobie na halsówkę, bo łapalibyśmy kolejne opóźnienie. Dlatego dość szybko uruchomiliśmy silnik, licząc na to, że jak wyjdziemy zza Kuby na ocean, to wreszcie pożeglujemy.
W nocy minęliśmy Guantanamo, pamiętając o nakazie utrzymywania sześciu mil dystansu. Wreszcie po nieco ponad dobie od wyjścia z Santiago osiągnęliśmy południowo-wschodni kraniec Kuby i gdy tylko minęliśmy przylądek Punta de Maisi, mogliśmy odłożyć się na północny wschód, na Great Inagua.
W naszych planach był najpierw postój na kotwicowisku przy Matthew Town na wyspie Great Inagua. Później mieliśmy stanąć w marinie Turtle Cove na wyspie Providence wchodzącej w skład archipelagu Turks and Caicos. Niestety, wiatr ucichł. Chyba tylko po to, żeby nam zrobić na złość i po chwili zmienić kierunek. Mieliśmy ponownie w pysk. Próbowaliśmy żeglować, trochę wspierając się silnikiem, ale nasza prędkość nie była rewelacyjna i dość szybko zrezygnowaliśmy z postoju przy Great Inagua. Nie było już czasu, więc minęliśmy wyspę od wschodu kierując się prosto na Turks and Caicos.
Turks and Caicos…
…to terytorium zależne Wielkiej Brytanii. Archipelag składa się z dwóch grup wysp, Turks i Caicos. Do 1962 roku wyspami zarządzał brytyjski gubernator Jamajki. Po uzyskaniu przez Jamajkę niepodległości, Turks and Caicos formalnie nadal są zależne od Wlk. Brytanii, ale mają własny samorząd i właściwie politycznie są niezależni.
Większość wysp jest otoczonych rafami koralowymi, dzięki czemu archipelag jest atrakcyjnym miejscem do nurkowania. Dla nas, żeglarzy, nie jest to dobra wiadomość, bo podejścia do każdej z kilku marin, jakie znajdują się na wyspach archipelagu, są dość trudne i bez dobrej znajomości tych wód z pewnością nie należy próbować wchodzić tu nocą..
Jeszcze przed rejsem zamawiałem trochę map papierowych i zamówiłem też mapę Turks and Caicos. Po dokładniejszym przyjrzeniu się jej, jeszcze w Polsce wybrałem marinę Turtle Cove na nasz postój. To doskonale osłonięte miejsce połączone krótkim kanałem z oceanem. Marina ma pełną infrastrukturę, włącznie ze stacją paliw. To bardzo ważne, bo następny postój planowaliśmy na Bermudach, do których stamtąd jest grubo ponad 700 Mm.
Tor podejściowy do mariny wije się przez rafę. Na mapach jest dość dobrze pokazany, ale wyznaczające go pławy są nieoświetlone i w almanachu zalecają, aby wchodzić tu tylko w dzień. Na szczęście my znaleźliśmy się tam w sam raz na wejście, tuż przed południem. Patrzyliśmy na ekran GPS-a i rozglądaliśmy się dookoła, próbując znaleźć pierwszą parę pław. Kręciliśmy się jachtem w kółko, starając się je dostrzec. Wreszcie zobaczyliśmy pierwszą z nich. Była wielkości mniejszej niż boje szlakowe na Mazurach. Nawet przy niedużym zafalowaniu, jakie było tego dnia, trudno było owe pławy wypatrzeć.
Tak wyznaczony tor podejściowy ma długość prawie dwóch mil i jest bardzo wąski, miejscami miał mniej niż 50 metrów szerokości. Poruszaliśmy się wolno, stale konfrontując pozycję wyświetlaną na ekranie GPS-a z położeniem mijanych pław. Zejście z toru mogło być bardzo niebezpieczne i praktycznie zakończyłoby naszą wyprawę. Na szczęście mapa Navionicsa, która była wgrana w chartplotter, okazała się naprawdę dokładna, choć pomimo tego nie odważyłbym się płynąć tamtędy przy złej pogodzie, bądź w nocy.
Gdy wreszcie pokonaliśmy krótki kanał pomiędzy mariną a oceanem, odetchnęliśmy z ulga. Obsługa mariny szybko wskazała nam miejsce do cumowania i wreszcie stanęliśmy na cumach. Można było polać po szklaneczce dobrego kubańskiego rumu i wypić za szczęśliwe ocalenie.
Na amerykańską kieszeń…
Archipelag Turks and Caicos to – mówiąc oględnie – miejsce, które do najtańszych nie należy. Jest częścią Bahamów, w której skupia się ruch turystów ze Stanów Zjednoczonych. Już w marinie łatwo było zauważyć jachty pod amerykańska banderą, choć większość Amerykanów przybywa tu drogą lotniczą. Duży ruch obywateli USA powoduje, że ceny wszelkich produktów i usług są dość wysokie.
Po zacumowaniu niezwłocznie zgłosiliśmy się do biura mariny. Zapłaciliśmy od ręki 52,50 USD za postój, a następnego dnia doszło jeszcze ok. 4 USD za prąd i ok. 22 USD za wodę – razem 78,50 USD. Nie jest to mało, choć wcześniej w Santiago de Cuba tamtejszy „marinero” próbował nas skasować na czarno na 50 USD za kilkugodzinny postój, oferując w tej cenie jedynie wodę.
To nie był koniec wydatków. Recepcjonistka poprosiła, abyśmy nie opuszczali mariny, a najlepiej żebyśmy nie opuszczali jachtu i poczekali na funkcjonariuszy policji, którzy dokonają odprawy paszportowej. Cóż było robić, czekaliśmy. Odprawa kosztowała następne 35 USD, co nie byłoby jeszcze drogo, ale była niedziela i funkcjonariusze nie mieli dyżuru w marinie. W związku z tym trzeba było zapłacić 110 USD za ich dojazd. Ponieważ już następnego dnia mieliśmy ruszać dalej, zostały dokonane od razu dwie odprawy – na wejście i na wyjście.
Okolice mariny nie są zbyt ciekawe. Uliczki biegną pomiędzy parterowymi lub jednopiętrowymi domami, nie wzbudzającymi większego zainteresowania. Przy okazji znaleźliśmy supermarket odległy od mariny o ok. 2 – 2,5 km i następnego dnia zrobiliśmy w nim zakupy. Ostatecznie wieczór miło spędziliśmy w restauracji na terenie mariny. Skosztowaliśmy miejscowych ryb i innych przysmaków. Nie było tanio, ale nasze podniebienia były zadowolone.
Następnego dnia pozostała jeszcze jedna formalność do załatwienia. Każda wizyta jachtem na Bermudach wymaga zgłoszenia. Można to zrobić online za pomocą strony http://marops.bm/of_visitingyacht.aspx . Nie mogliśmy tego zrobić wcześniej jeszcze z Polski, ponieważ nie znaliśmy wszystkich danych jachtu. Zatem korzystając z dostępności WiFi w marinie należało to zrobić teraz. Formularz zgłoszeniowy zawiera ok. 45 rubryk i trzeba poświęcić kilkanaście minut na jego wypełnienie. Jeżeli nie zrobimy tego online, to będziemy musieli wszystkie te dane przespelować przez UKF operatorowi Bermuda Radio.
Pomiędzy naszą wyspą Providence a Bermudami jest w linii prostej 750 mil pustego oceanu. Trzeba było przygotować się do tej drogi. Na szczęście na jachcie nie ujawniły się jakiekolwiek usterk. Zdecydowałem, że założymy kontrafał grota. Mieliśmy pełnolistwowego grota z pełzaczami na liku przednim, chowanego do pokrowca na bomie. Z jego stawianiem nie było większego problemu, natomiast zrzucanie żagla szło opornie. Zazwyczaj trzeba było iść do masztu i ściągać lik przedni w dół ręcznie. Do tej pory nie było ani silnego wiatru, ani większego zafalowania, wiec wyjście do masztu nie stanowiło problemu. Ale przed nami 750 mil Atlantyku, na którym mogą panować różne warunki. Szybko znaleźliśmy odpowiednią linę i kontrafał był gotowy. Do końca rejsu nie było już problemów z szybkim zrzucaniem grota.
Pozostało nam jeszcze dotankowanie paliwa. Zostawiliśmy kolejnych 150 dolarów, płacąc 5,45 USD za galon, co daje ok. 1,40 USD za litr paliwa. Oddaliśmy cumy i ze stacji paliw poszliśmy wprost do kanału łączącego marinę z Atlantykiem. Ponownie szliśmy krętym torem przez rafę. Tym razem wiedzieliśmy czego szukać i nie było problemu z wypatrywaniem mikroskopijnych pław.
Przeskok na Bermudy
Zgodnie z planem częściowa wymiana załogi na Bermudach miała odbyć się za pięć dni. Czasu nie było zbyt wiele. Wydawało się jednak, że jest możliwe dotarcie na miejsce w terminie. Początek był obiecujący. Wiało przyzwoicie, więc przez pierwszych kilka godzin utrzymywaliśmy prędkość na poziomie 6 – 6,5 węzła. Pod wieczór zaczęło cichnąć i uruchomiliśmy silnik. Trzeba było utrzymać prędkość, bo tym sposobem mogliśmy osiągać 150 mil dobowego przelotu. A tyle właśnie nam było potrzeba, aby pojawić się na Bermudach w terminie.
Jeśli spojrzymy na Pilot Charts, to widać, że w maju bliżej Bahamów najbardziej prawdopodobny jest wiatr o sile 4B z kierunków wschodnich, a im bliżej Bermudów, wiatr powinien odkręcać na południowy. Niestety, cały czas wiało ze wschodu i wciąż żeglowaliśmy ostrym bajdewindem. Początkowo wiatr wymuszał żeglugę bardziej na północ, co oznaczałoby, że miniemy Bermudy prawą burtą. Jednak co kilkanaście godzin nieco odkręcał i pozwalał na korygowanie kursu we właściwym kierunku. Czasami cichł i wiał z prędkością pojedynczych węzłów. Wtedy uruchamialiśmy silnik i szliśmy wprost na Bermudy. Bywały też momenty, że wiało w okolicach 30 w., na szczęście nie całkiem w dziób. Wówczas udawało się osiągać prędkość ponad 8 węzłów, a nasz dobowy dystans przekroczył 160 mil. Niestety był i słaby dzień, gdy pokonaliśmy ledwie 113 Mm.
W sumie żegluga była bezproblemowa. Raz tylko musieliśmy zejść mocno z kursu po to, aby ominąć paskudną chmurę, pod którą tworzyły się trąby powietrzne. W szczytowym momencie było ich aż trzy. Wyglądało to dość groźnie, więc natychmiast zrzuciliśmy żagle, ale na szczęście trąby nas nie dostrzegły i poszły bokiem. Szczerze mówiąc nie mam pewności jak się należało zachować, gdyby trąba powietrzna jednak nas dopadła. Żagli już nie nieśliśmy, pozostałoby zwinąć bimini, pozamykać wszystkie luki, zejściówkę, przypiąć się w kokpicie wąsami… i co jeszcze? Nigdy nie byłem w takiej sytuacji.
Gdy pod koniec kolejnego dnia mieliśmy jeszcze 200 mil do Bermudów, stało się jasne, że nie dotrzemy tam na czas. Na szczęście wszyscy ze schodzącej z pokładu załogi mieli powrotne bilety lotnicze zarezerwowane z jednodniową rezerwą. Jedynie ci, którzy mieli przylecieć na Bermudy, musieliby sobie znaleźć nocleg. Nie było wyjścia, za pomocą telefonu satelitarnego powiadomiliśmy ich o opóźnieniu.
Bermudy są otoczone rafami i właściwie jedyne bezpieczne wejście do wnętrza archipelagu jest od wschodu, w pobliżu St. George’s Town. Tamtędy można wejść bezpośrednio do St. Geroge’s albo poprzez North Channel kierować się w głąb do kolejnych wysp. Pierwotnie mieliśmy w planach udać się właśnie tam i odwiedzić Hamilton, stolicę Bermudów, ale ze względu na opóźnienie zdecydowaliśmy, że staniemy w St. George’s Town.
W locji Bermudów jest zapisane, że na 30 mil przed celem należy wywołać Bermuda Radio i zgłosić chęć zawinięcia na Bermudy. Oczywiście tak zrobiliśmy. Operator natychmiast znalazł nasz formularz wypełniany jeszcze na Turks and Caicos i grzecznie podziękował za jego wysłanie. Jednocześnie poprosił o uzupełnienie informacji, ponieważ niektóre z rubryk pozostały niewypełnione. Zwyczajnie nie wiedziałem co wpisać. Dość sprawnie poszło nam uzupełnienie owych informacji, ale nie wyobrażam sobie wypełnianie całego formularza droga radiową. Jak wspomniałem, liczył około 45 pozycji. Na koniec operator zapytał o przewidywany czas pokonania owych 30 mil i poprosił o zgłoszenie się wówczas, gdy będziemy na trawersie latarni morskiej odległej o ok. milę od wejścia do St. George’s Town.
Latarnię mijaliśmy ok. 8 rano. To bardzo dobra pora, bo właśnie o tej godzinie otwierają Customs Office, więc można było od razu podejść do odprawy paszportowej i celnej. Gdybyśmy byli tam wcześniej, to zgodnie z nakazem w locji, musielibyśmy stanąć na kotwicowisku bez prawa zejścia z pokładu.
W St. George’s Town
W przeciwieństwie do mariny Turtle Cove na Turks and Caicos, wejście do St. George’s jest bardzo proste i bezpieczne. Drogę wyznaczają pławy doskonale widoczne w dzień i dobrze oświetlone w nocy. Bez problemu je znaleźliśmy i weszliśmy torem wodnym jak po sznurku.
Po zacumowaniu do nabrzeża celnego zaczęło się wypełnianie tamtejszych formularzy i przepisywanie do nich danych z paszportów. Potem trzeba było jeszcze wnieść opłatę w wysokości 245 USD (po 35 USD od osoby) i już mogliśmy cieszyć się Bermudami. Niestety, ci którzy schodzili z jachtu mieli niecałe trzy godziny do odlotu samolotu i za bardzo się nie nacieszyli. Na szczęście lotnisko było bardzo blisko i podróż taksówką trwała ledwie kilkanaście minut.
Po dwóch godzinach na pokładzie pojawiła się nowa załoga. Przestawiliśmy jacht do Captain Smokes Marina, najstarszej prywatnej mariny na Bermudach. To zaciszne miejsce, gdzie może naraz cumować zaledwie sześć jachtów. My przez kilkanaście godzin byliśmy tam drugim jachtem. Później zostaliśmy sami.
W drodze z Cienfuegos na Kubie na Bermudy pokonaliśmy łącznie 1556 mil w czasie 290 godzin żeglugi. Wiatr nie całkiem nam sprzyjał i trzeba było często podpierać się silnikiem. Z jachtem właściwie nie było problemów. Kilka mil przed wejściem do St. George’s Town zgłupiał nam autopilot, ale ponieważ zbliżaliśmy się już do celu, nie próbowaliśmy dociec w czym rzecz.
Niestety, straciliśmy niewielką pokrywę luku w kabinie WC. Luk nie został zamknięty i w nocy w trakcie zwrotu szoty genui zerwały ów kawałek pleksi z zawiasów i wyrzuciły do oceanu. Na szczęście udało się zaślepić otwór.
Muszę przyznać, że za mało czasu zaplanowałem na etap Kuba – Bermudy. Gdyby to nie były dwa tygodnie, ale choćby 18 dni, to można by było pozostać na noc w Santiago de Cuba i zwiedzić to drugie pod względem wielości kubańskie miasto. Nie musielibyśmy też rezygnować z kotwiczenia przy Matthew Town na Great Inagua Island. I schodząca załoga miałaby możliwość zobaczenia Bermudów.
Po dwudniowym postoju na Bermudach ruszyliśmy przez Atlantyk w kierunku Europy. Ale o tym przeczytacie w następnym odcinku.
Tekst i zdjęcia Mariusz Główka