Reklama

Autor 03:09 Żeglarstwo

Jachtem czarterowym przez Atlantyk: na drugą stronę oceanu

Na Bermudy przybyliśmy z Kuby 26 maja (warto zajrzeć do odcinka III – na Bermudy oraz do dwóch poprzednich – linki wewnątrz artykułu). W marinie Captain Smokes w St. George’s Town spędziliśmy dwa miłe dni i dwie noce. Kosztowało nas to 2 x 150 USD, plus jakieś drobne za dostęp do WiFi, choć to i tak było jedno z tańszych miejsc na Bermudach. Tamtejsze ceny są bardzo wysokie. Gdzie indziej zapłacilibyśmy ponad 200 USD za dobę.

Tekst i zdjęcia Mariusz Główka

PRZECZYTAJ TAKŻE Jachtem czarterowym przez Atlantyk – Kuba

Jedzenie na Bermudach też jest bardzo drogie, zatem aby nieco zredukować koszty, część zaprowiantowania na etap Bermudy – Azory pochodziła jeszcze z Kuby, a nowa załoga przywiozła z Polski na dalszą trasę jedzenie liofilizowane. Nie mogliśmy go zabrać od razu na Kubę, bo tamtejsze władze nie zezwalają na przywóz jakiejkolwiek żywności. Z tego właśnie powodu zaplanowaliśmy, że liofilizaty przywiezie na Bermudy następna załoga. Niestety, nasi koledzy lecieli przez Toronto i pomimo iż był to tranzyt, Kanadyjczycy skonfiskowali nam niemal wszystkie dania mięsne. Okazało się że produktów mięsnych nie wolno wwozić do Kanady, a tego nie przewidzieliśmy. Na Bermudach uzupełniliśmy zaprowiantowanie jachtu jedynie w świeże produkty.

Nowa załoga przywiozła też Iridium Go, router satelitarny, który zamówiliśmy jeszcze w drodze na Kubę (jak pisałem w I części – „Przygotowania”). Pół dnia spędziliśmy na konfiguracji naszej nowej zabawki, wykorzystując przy tym cały uprzednio wykupiony za sto kilkadziesiąt dolarów transfer. Trzeba było wydać kolejne pieniądze przed wyjściem na Atlantyk i doładować naszą kartę SIM. Za to efektem tych działań wartych sto kilkadziesiąt dolarów było uruchomienie aplikacji Predict Wind, za pomocą której mieliśmy dostęp do danych pogodowych.

Podczas postoju w St. George’s Town przejrzeliśmy jacht. Nic niepokojącego nie zauważyliśmy, poza śladami wody w oleju w przekładni. Udało się też solidnie zaślepić luk w kabinie WC na dziobie, z której szot genuy wyrwał pokrywę. Prowizoryczna, aczkolwiek jak się okazało całkiem solidna pokrywa bez problemu wytrzymała całą drogę na Azory.

Oddaliśmy też do pralni pościel otrzymaną w Cienfuegos. Po naprawdę gorących nocach na Kubie i na Bahamach trzeba było przeprać przepocone rzeczy, aby nowa załoga miała dostateczny komfort przez kolejne trzy tygodnie rejsu. Podobnie zrobiliśmy już na Azorach.

Żegnamy Bermudy

W końcu 28 maja po południu oddaliśmy cumy i opuściliśmy Captain Smokes Marina, zabierając ze sobą miłe wspomnienia. Marina żegnała nas ze łzami, bo chwilę po oddaniu cum solidnie lunęło. W strugach deszczu popłynęliśmy na stację paliw i zatankowaliśmy jacht. Później przestawiliśmy się do nabrzeża Customs Office i rozpoczęliśmy wypełnianie kolejnych formularzy. W takich sytuacjach zawsze doceniam wygodę strefy Schengen…

Odprawa przebiegła bez problemów. Z miłą urzędniczką uzgodniliśmy, że ruszymy za ok. dwie godziny. Przypomniano na tylko, że zanim wyjdziemy poza bermudzkie wody, musimy się jeszcze zgłosić do Bermuda Radio.

Wreszcie o g. 18.15 oddaliśmy cumy. Zaraz po tym wywołałem operatora i poinformowałem o naszym wyjściu. Zostałem zapytany o planowany następny port i orientacyjną datę przybycia. Grzecznie odpowiedziałem, że planujemy zawinąć na Azory i będzie to w okolicach 10 czerwca. Usłyszeliśmy „good luck”. Traf chciał, że dokładnie 10.06, po trzynastu dniach żeglugi, wchodziliśmy do portu Lajes na Flores, najbardziej na zachód wysuniętej wyspie z całego archipelagu Azorów. To się nazywa precyzja!

Ruszaliśmy podekscytowani. Przed nami do najbliższego lądu prawie 1700 mil oceanu, a do celu do Sao Miguel aż 2000 Mm. Prognozy pogody były dobre, więc humory dopisywały.

Z St. George’s Town wychodziliśmy za jakimś wycieczkowcem, który już na otwartym morzu przyspieszył i w końcu zniknął nam z oczu. Pewnie tak jak nasz jacht, na lato wracał do Europy.

On też wracał do Europy

Wiał przyjemny baksztag o sile i kierunku tym razem zgodnym z Pilot Charts. To dobry znak na nadchodzące dni. Nie było na co czekać, stawiamy żagle i odstawiamy silnik. Rozpoczyna się przygoda.

Skok przez ocean? Przygotuj się na problemy…

Żeglowanie to jest coś co wszystkich nas kręci. Cisza, spokój i tylko plusk fal ciętych dziobem. Ale zaletom zawsze towarzyszą wady. Odstawienie silnika oznacza brak możliwości uruchamiania odsalarki. To urządzenie potrzebuje sporo energii, a tyle nawet nasz całkiem spory solar nie byłby w stanie jej dostarczyć. Zostają więc wprowadzone ograniczenia. Naczynia myjemy w wodzie zaburtowej czerpanej wiaderkiem zza rufy. Sami też nie przesadzamy z myciem. Od smrodu jeszcze nikt nie umarł, ale z braku wody wielu.

Niestety, zaraz po wyjściu z St. George’s Town okazało się, że nasz autopilot nie tyle zgłupiał, co się przecież zdarza (w takich przypadkach wystarczy wyłączyć i włączyć zasilanie), ale zupełnie przestał działać. Rozpoczęło się poszukiwanie przyczyny usterki. Zostały wyeliminowane problemy natury elektrycznej, więc nie pozostawało nic innego jak rozebrać sam mechanizm. Wtedy okazało się, że przyczyną niesprawności był ścięty klin na wałku silnika elektrycznego napędzającego pompę hydrauliczną. Problem w zasadzie byłby błahy, gdyby nie to, że na jachcie nie było nie tylko zapasowego klina, ale także jakiejkolwiek zapasowej śruby, nakrętki czy choćby wkręta. Ostatecznie poradziliśmy sobie dorabiając klin z jakiejś znalezionej zawleczki. Cóż, motywacja była dość mocna, bo przed nami było do pokonania niemal 1700 mil oceanu tylko na sterowaniu ręcznym.

Pierwsze trzy dni były takie, jakich życzyłbym wszystkim w oceanicznych przelotach. Spokojna żegluga baksztagiem przy niezbyt dużym zafalowaniu z dobowymi przelotami na poziomie 120 mil (choć zdarzało się , że chwilowo mieliśmy ponad 7 węzłów na liczniku). Wprawdzie drugiego dnia uruchomiliśmy silnik na trzy godziny, ale tylko po to, aby doładować akumulatory. Oczywiście w tym czasie pracowała również odsalarka.

PRZECZYTAJ TAKŻE Jachtem czarterowym przez Atlantyk – Kuba

Niestety, wiatr nie dość że zaczął cichnąć, to jeszcze odwrócił się na bajdewind. Halsówka przy słabym wietrze? Można, gdy nie ma się ograniczeń czasowych. Ale my w perspektywie mieliśmy kolejną wymianę załogi. Według planu miało to nastąpić 15 czerwca w Ponta Delgada na Sao Miguel. Nie było wyjścia – trzeba uruchamiać silnik i iść do przodu. Ale nie ma tego złego… dzięki temu mieliśmy słodka wodę.

Wkrótce okazało się, że to nie był koniec fochów autopilota. Ponownie rozebraliśmy mechanizm. Naprędce dorobiony klin był cały. Tym razem wykryliśmy, że nie działa silnik elektryczny. I znowu przyczyna była dość błaha. Prawdopodobnie szczotki w silniku były już mocno zużyte i wieszały się. Wypracowaliśmy więc metodę przywoływania autopilota do posłuszeństwa. Wystarczyło korbą od kabestanu lekko stuknąć w okolice szczotek i silnik autopilota ruszał. Metoda była skuteczna aż do Ponta Delgada.

Płynęliśmy na wschód, wszak według klasyków tam jest cywilizacja… Kolejnego dnia w dzienniku jachtowym można znaleźć następujące wpisy: „0529 – odstawiono silnik” oraz „0720 – uruchomiono silnik”. To oznacza, że na samych żaglach szliśmy niecałe dwie godziny. Podobnie było następnej doby, silnik został odstawiony tylko na trochę, kiedy wiatr postanowił mocniej powiać.

Jeszcze przez następne cztery dni szliśmy na żaglach i na silniku, ponieważ na samych żaglach osiągaliśmy prędkość ledwie 3 w. To było za mało aby być w Ponta Delgada na czas.

Połowę dystansu pomiędzy Bermudami a Flores osiągnęliśmy 4 czerwca zaraz po północy. Niby było z górki, ale wiatr chciał nam jeszcze coś pokazać. Pod datą 06.06 w dzienniku jachtowym można znaleźć wpis „na oceanie lustro”. Rzeczywiście, tego dnia tafla wody była gładka aż po horyzont. Atlantyk przypominał mazurskie Śniardwy w czasie flauty. Jeszcze kilka godzin później zapisano: „na oceanie ciągle cisza, słychać tylko nas”.

Wiatr nas nie rozpieszczał

Od czasu do czasu sprawdzaliśmy prognozy pogody. Z jednej strony nie widać było zagrożeń, nie sygnalizowano niebezpiecznych zjawisk. Ale też nic nie zapowiadało, że będziemy mogli odstawić silnik na dłużej. Z dwojga złego wolę tę druga opcję, bo z Bermudów zabraliśmy 440 l paliwa.

Gdy pięć lat wcześniej płynąłem przez Atlantyk trasą pasatową, na całej trasie pomiędzy Cabo Verde a Karaibami spotkaliśmy tylko dwa frachtowce. Na drodze pomiędzy Bermudami a Azorami codziennie widzieliśmy ich kilka, jak nie w zasięgu wzroku, to na ekranie AISa. Ale pomimo tego doświadczaliśmy tego samego wspaniałego uczucia, że ocean jest tylko nasz. Nawet pojawił się wpis jednej z wacht w dzienniku jachtowym: „jest super!!!”

Co pływa w oceanie?

Niestety, doświadczyliśmy również uczucia zgoła innego. Wprawdzie nie liczyliśmy, ale wszyscy mieliśmy wrażenie, że średnio co godzinę mijaliśmy unoszące się na wodzie śmieci, głównie plastiki. Butelki, jakieś wiaderka i inne. To prawdopodobnie pozostałości po widzianych statkach.

A im bliżej Azorów, tym coraz częściej mijaliśmy coś innego unoszącego się na wodzie. To „portugalscy żeglarze” (Physalia physalis) – galaretowate niewielki stwór, ze swoistego rodzaju żaglem, który umożliwia „żeglugę” wraz z wiatrem. To dość niebezpieczne jadowite stworzenia. Swoimi mackami paraliżują ryby, które później stają się ich pożywieniem. Mogą być też niebezpieczne dla ludzi o czym przekonał się nasz kolega, który podczas flauty zażywał atlantyckiej kąpieli. Na szczęście został tylko lekko oparzony.

Portugalski żeglarz

Jakbym nie patrzył, podczas przelotu z Bermudów na Azory Neptun miał do nas słabość. Nie próbował nas testować silnym wiatrem ani stromą falą. Widać doszedł do wniosku, że nie jesteśmy godni jego uwagi, więc płynęliśmy sobie trochę na żaglach, trochę na silniku, często mając oba źródła napędu. Wachta szła za wachtą. Mijający czas urozmaicaliśmy sobie muzyką, grą w szachy czy popisami kulinarnymi. Ziemniaki zapiekane z czymkolwiek były wyśmienite. Naleśniki też smakowały załodze. Owe popisy kulinarne były przerywnikami dla dań przygotowywanych z żywności liofilizowanej. Choć i liofilizaty były niezłe.

Czas żeglugi przez Atlantyk był spożytkowany również na szkolenie. Od czasu do czasu wyciągaliśmy sekstant, tablice i ćwiczyliśmy wyznaczanie pozycji: ze Słońca, z Księżyca czy z Jowisza, który wówczas był doskonale widoczny.

Po drodze wielokrotnie odwiedzały nas stada delfinów. Ich popisy były niesamowite. Wyglądało to tak jakby ktoś opłacał ich występy.

W Lajes na Azorach

Wreszcie nastał trzynasty, choć wcale nie pechowy dzień żeglugi. Wczesnym rankiem 10 czerwca dostrzegliśmy kontury czegoś. To przed nami zamajaczyła Flores, najbardziej na zachód wysunięta wyspa Azorów. Można było krzyczeć „ziemia”. Locja poszła w ruch już wcześniej, więc wiedzieliśmy, że powinniśmy kierować się do Lajes, jedynej mariny, do której możemy zawinąć. Stanęliśmy na cumach około g. 7.30 rano.

Marina Lajes nie jest jakaś specjalnie mała, ale nasz jacht miał prawie 16 m długości. Manewrowanie nim pomiędzy kejami przypominało wchodzenie tam po łyżce do butów. Ostatecznie udało się zaparkować bez strat w ludziach i sprzęcie. Byliśmy znów na lądzie. Można było wyciągnąć zachomikowaną butelkę kubańskiego rumu i wypić za szczęśliwe ocalenie.

Flores, to wyspa kwiatów, jak zresztą sama nazwa wskazuje. Rzeczywiście, przed wieloma domami widzieliśmy piękne ukwiecone rabaty. Wprawdzie nasze spostrzeżenia dotyczą tylko Lajes, bo nigdzie poza tą miejscowość nie ruszyliśmy się, ale według opisów wyspy, ponoć kwiaty są tu wszędzie.

Marina w Lajes

Azory to część Portugalii, a tym samym część Unii Europejskiej. Przyznam, że po pokonaniu Atlantyku poczułem się tu jak w domu. Wprawdzie trzeba było iść do kapitanatu z paszportami, ale tylko dlatego, że przybyliśmy spoza Unii. W Lajes dokonaliśmy tylko lokalnej odprawy, ponieważ ten port nie jest portem wejścia strefy Schengen. Odprawę do „szengenlandii” mogliśmy zrobić dopiero w Horcie.

Po 28 godzinach postoju, uzupełnieniu zapasów i zatankowaniu wody ruszyliśmy dalej. Nie uzupełnialiśmy paliwa, ponieważ mieliśmy go jeszcze prawie 80 l, a naszym celem była odległa zaledwie o ok. 140 mil Horta. Zaledwie, bo ocenialiśmy to z perspektywy przebytych niemal 1700 mil z Bermudów. Poza tym w Lajes i tak nie ma nawodnej stacji paliw, wiec trzebaby wozić diesla wynajętym samochodem.

Wreszcie zaczęło wiać, choć z SE, czyli znów w pysk. Ale do tego już się przyzwyczailiśmy. Wiatr o sile 3 – 4 B pozwalał utrzymywać prędkość 4 – 5 węzłów. Po 28 godzinach żeglugi 12 czerwca weszliśmy za falochron chroniący marinę w Horcie.

Niegościnna Horta

To, co zobaczyliśmy może przyprawić o ból głowy. Nabrzeże, łącznie ze stacją paliw, było szczelnie obstawione jachtami. Wiadomo, Horta jest azorską Mekką, ale liczba cumujących i stojących na kotwicach jachtów może wprawić w zdumienie.

Chcieliśmy zatankować jacht, ponieważ nasze zapasy paliwa były już niewystarczające na bezstresowy przeskok do Ponta Delgada. Ale nic z tego, wszędzie łącznie ze stacją paliw stały po 2 – 3 jachty w tratwach. Wreszcie w pobliżu biura mariny przycupnęliśmy do burty jakiegoś jachtu pod francuska banderą, ale tylko po to, żeby zejść na ląd i czegokolwiek się dowiedzieć o możliwości cumowania, odprawie w strefie Schengen czy zatankowania. Za chwilę wyszedł z kabiny właściciel owego jachtu. Miał niesympatyczną minę. Z sąsiedniej jednostki (też pod francuską banderą) jakaś kobieta zaczęła nam robić zdjęcia i skrupulatnie notowała nasze numery oraz nazwę naszego jachtu. Czuliśmy się jak złoczyńcy, których trzeba będzie identyfikować na podstawie notatek i robionych zdjęć. Po kilku minutach odeszliśmy.

Stanęliśmy sporo dalej do burty innego jachtu i wtedy udaliśmy się do biura mariny. Okazało się, że jednostka, do której cumowaliśmy została wcześniej zaaresztowana i nie możemy tam pozostać. „Marinero” kazał nam natychmiast od niego odejść. Ok – policja ma swoje wymogi. Zrobiliśmy kilka kółek i stanęliśmy przy burcie jakiegoś Niemca, który z uśmiechem na twarzy, bardzo kontrastującym z miną wcześniej poznanego Francuza, niemal nas zaprosił do swojej burty. Ale za chwilę przypłynął RIB-em „marinero” i dosłownie nas przegonił. Niemiec miał jakieś 13 m długości, a my niemal 16 m. Twierdził, że tak nie możemy stać i kategorycznie kazał stanąć na kotwicy.

Kotwiczących jachtów był sporo, więc znalezienie odpowiedniego miejsca trwało grubo ponad godzinę. Byliśmy niemal przeganiani przez już kotwiczących, pomimo tego że było jeszcze sporo przestrzeni i nasza obecność nie stwarzała zagrożenia. Ostatecznie stanęliśmy na kotwicy tam, gdzie nikt nas nie przeganiał, ale ogromny niesmak pozostał…

Wynikał on z postawy żeglarzy, takich samych jak my, jak również z nastawienia „marinero”. Czuliśmy się tu jak intruzi. W efekcie tylko trzy osoby popłynęły pontonem na ląd i tylko po to, aby zrobić niezbędne zakupy. Można rzec, że byliśmy obrażeni na Hortę i nie zeszliśmy na ląd. Bez łaski, nie chcą nas, to i my nie chcemy tego miejsca.

Wreszcie stanęliśmy na kotwicy w Horcie

Przeskok do Ponta Delgada

Następnego ranka trzeba było zrobić odprawę Schengen (nie zdążyliśmy dnia poprzedniego) i zatankować jacht. Nadal nie było możliwości podejścia do nabrzeża, wiec zabraliśmy do pontonu trzy kanistry i tym sposobem nasz stan posiadania powiększył się o 60 litrów diesla. Teraz mieliśmy już bezpieczny zapas paliwa na przeskok do Ponta Delgada.

Wrażenia z Horty pozostały złe. Wydaje mi się, że owa mekka Azorów przestała być miejscem spotkań żeglarzy z obu stron oceanu. To raczej rodzaj deptaku, na którym warto się pokazać po to, żeby później w tawernie moc powiedzieć „byłem w Horcie”. A obsługa mariny, zdając sobie sprawę z tego, iż ten deptak stał się popularny, pokazuje kto tu rządzi. Żałuję, że nie stanęliśmy gdzie indziej. Wcześniej rozważałem którąś z marin na Sao Jorge. Myślę, że prędko nie zawinę do Horty.

Hortę bez żalu opuściliśmy rano 13 czerwca ok. godz. 9. Kierowaliśmy się wprost na Sao Miguel do Ponta Delgada. Dwa dni później miała nastąpić wymiana załogi, a przed nami było ponad 160 mil. Wiało całkiem nieźle, choć oczywiście w pysk. Ale do tego już zdążyliśmy się przyzwyczaić. Trzeba było się halsować, więc ostatecznie zamiast 160, zrobiliśmy ponad 190 mil.

Do Ponta Delgada dotarliśmy już mocno po godz. 19. Stanęliśmy na cumach na miejscu wskazanym przez obsługę mariny. Dla mnie to był koniec rejsu. Minęło pięć tygodni odkąd ruszyliśmy z Cienfuegos na Kubie i tylko na taką nieobecność w Polsce mogłem sobie pozwolić.

Nasi tu byli – Ponta Delgada

Następnego dnia funkcję skipera przejął Kazik, do tego momentu I oficer naszego „Champagne”. Do pomocy pozostał mu Krzysiek, który od Kuby pełnił funkcję III oficera. Pozostali zeszli z pokładu, robiąc miejsce nowej załodze. Dwa tygodnie później obaj panowie, wraz z nową załogą doprowadzili jacht do Palma de Mallorca. Odbierający jacht przedstawiciela Alborana stwierdzili, że po pokonaniu ponad 5100 mil jacht jest w lepszym stanie niż po niejednym ledwie tygodniowym czarterze.

Z Bermudów do Ponta Delgada pokonaliśmy 2007 Mm w żeglując łącznie przez 367 godzin. Z Kuby to było aż 3563 Mm. Cały ten rejs to była wspaniała przygoda. Wszyscy, łącznie ze mną, zdobyliśmy kolejne żeglarskie doświadczenia. W końcu nie co sezon pokonuje się Atlantyk!

(Visited 1 280 times, 1 visits today)
Tagi: , , , Last modified: 8 października, 2020

Partnerzy serwisu

Zamknij