Reklama

Autor 01:22 Żeglarstwo

Jachtem czarterowym przez Atlantyk – Kuba

Podróż do jednego z ostatnich krajów „demokracji ludowej”, jakie jeszcze się ostały, od samego początku budziła emocje. Świat się zestandaryzował. Jeśli niemal gdziekolwiek się wybieramy, to właściwie wszystko przebiega podobnie. Trzeba kupić bilet na samolot, zarezerwować hotel czy wynająć samochód albo wyczarterować jacht. Do tego będzie potrzebna karta kredytowa z odpowiednim limitem, no i ewentualnie wiza, o ile nie można jej otrzymać już na miejscu, na lotnisku.

CZYTAJ TAKŻE Rejs przez Atlantyk jachtem czarterowym – przygotowania

W przypadku Kuby nic było oczywiste, choć z biletem lotniczym nie było problemu. Lot Do Hawany z Warszawy przez Londyn i Toronto trwał kilkanaście godzin, a sam bilet kosztował ok. 2400 zł. Udało się też wygooglać hotel w centrum Hawany o wdzięcznej nazwie „Tulipan”, za kilkadziesiąt złotych od osoby za jedną noc. Standard przypominał późny PRL, ale w końcu chodziło o przespanie tylko jednej nocy.

Peso zwykłe i wymienialne…

Z kartami kredytowymi może być problem. Wprawdzie na Kubie istnieją bankomaty, ale pieniądze dostaniemy pod warunkiem, że nasza karta nie jest związana z żadnym bankiem amerykańskim. Podobnie jest przy płatnościach kartą w terminalach płatniczych. Dlatego lepiej mieć też gotówkę i możemy pozyskać ją już na lotnisku, wymieniając euro lub dolary na peso, oczywiście w kantorze.

Warto wiedzieć, że na Kubie funkcjonują dwie waluty: peso (CUP) i peso wymienialne (CUC). Rząd kubański na sztywno związał peso wymienialne (CUC) z dolarem amerykańskim w proporcji 1:1. Zwykłe peso (CUP) w stosunku do peso wymienialnego (CUC) ma się w jak 25:1. Nie muszę mówić, jakie peso dostaniemy przy wymianie walut. Jak sama nazwa wskazuje – wymienialne. W sklepach, oczywiście też będziemy płacić peso wymienialnym.

Wróćmy do kantoru. Jeśli mamy dolary amerykańskie, to w każdym kantorze spotka nas niemiła niespodzianka. Przy wymianie zostanie naliczony podatek w wysokości ok. 10 proc., bo jak wszyscy wiemy rząd kubański nie lubi rządu amerykańskiego. Za to euro jest wymieniane bez dodatkowych obciążeń. Na szczęście zwykli Kubańczycy nie mają takich uprzedzeń i chętnie przyjmą każdą kwotę w dolarach, jak też równie chętnie przyjmą każdą kwotę w euro.

Wylądowaliśmy w Hawanie wieczorem 10.05.2019. Po półgodzinnym staniu w kolejce do jedynego otwartego kantoru wsiedliśmy do taksówki, która za 30 CUC, czyli 30 USD zawiozła nas do hotelu. Podczas jazdy, wewnątrz samochodu wyraźnie czuć było swąd spalin i do dziś nie wiem, czy układ wydechowy samochodu był niesprawny, czy w tej części Hawany powietrze miało taką konsystencję. Następnego dnia miał przyjechać po nas bus którym mieliśmy udać się do Cienfuegos, gdzie stał nasz jacht.

Ulica Hawany

Cienfuegos to miasto leżące na zachodnim wybrzeżu Kuby, nad Morzem Karaibskim oddalone od Hawany o ok. 250 km. Bus został nas zamówiony przez lokalnych przedstawicieli Alborana. To jedna z usług jakie oferuje żeglarzom ta firma.

Do umówionej godziny mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc wybraliśmy się na krótki spacer ulicami Hawany. Niestety hotel był położony w obszarze zabudowy przypominającej naszą radosną twórczość architektoniczną tzw „wielką płytę”, zatem nic ciekawego nie zobaczyliśmy. Jednak spacer przypomniał mi czasy z końca lat osiemdziesiątych i wczesnych lat dziewięćdziesiątych XX w, i kwitnący wówczas handel uliczny na łóżkach polowych. Podczas niezbyt długiego spaceru spotkaliśmy ze trzy mini targowiska.

Transport z Hawany do Cienfuegos kosztował nas 250 CUC, czyli 250 USD. Jeżeli podzielimy to na 7 osób to wyjdzie ok. 170 zł na osobę. To nie jest mało, bo podróżowaliśmy kilkunastoletnim samochodem Peugeot Boxer, który według relacji kierowcy, kilka lat wcześniej został przez niego odkupiony od jednego z kubańskich ministerstw.

Wyjazd z Hawany w kierunku Cienfuegos na szczęście prowadził przez starszą część miasta, ulicami otoczonymi pięknymi budynkami sprzed niemal wieku. Było na co popatrzeć. Za to na ulicach mieliśmy pełen przegląd samochodów o których istnieniu już zapomnieliśmy. Radzieckie Żiguli, Wołgi, enerdowskie Wartburgi czy nasze maluchy. Ale trafiały się też współczesne samochody wszelkich światowych marek no i rodzynki, amerykańskie krążowniki szos z lat pięćdziesiątych XX w. Niektóre, wspaniale odrestaurowane z emblematami taksówek.

Cienfuegos

Do Cienfuegos prowadzi dwupasmowa szosa przypominająca „gierkówkę” z lat osiemdziesiątych. Niezbyt duży ruch pozwalał na płynną jazdę i po nieco ponad 3 godzinach znaleźliśmy się na miejscu. Po drodze mieliśmy kontrolę drogową lokalnych służb. Wprawdzie kierowca zapewniał nas, że ma wszelkie możliwe dokumenty łącznie z pozwoleniem na transport obcokrajowców, ale dostrzegliśmy banknot, prewencyjnie wsunięty w podawane do kontroli papiery. Skąd my to znamy?

Wreszcie dotarliśmy do Cienfuegos. Miasto robiło bardzo dobre wrażenie. Jeśli nie będziemy się zanadto przyglądać transparentom w stylu „Nidos Cuba Socialista”, to szybko docenimy urok starej, kolonialnej zabudowy tego miejsca. Wszak to znany kubański kurort.

Przekazanie jachtu

Sun Odyssey „Chamagne” czekał na nas przy kei. Przekazanie jachtu odbyło się sprawnie i bez jakichkolwiek problemu. Bosman z Alborana, bardzo miły i uczynny chłopak, poświęcił nam dokładnie tyle czasu ile było potrzeba na pokazanie wszystkiego na jachcie i sprawdzenie działania jachtowych urządzeń. Na łódce było wszystko co potrzeba, z narzędziami i częściami zamiennymi włącznie. W komorze silnika znaleźliśmy solidnie przypięte trytytkami zapasowe paski, filtry, alternator i rozrusznik. W szafkach w kabinie były inne części i akcesoria, a w forpiku zapasowy grot. Ale najbardziej ucieszyliśmy się, gdy bosman pokazał nam gdzie jest wyłącznik od odsalarki. Wraz z Kazikiem, pierwszym oficerem, zrobiliśmy duże oczy i padło pytanie: co powiedziałeś, odsalarka? To była prawdziwa niespodzianka, bo w specyfikacji wyposażenia „Champagne” jej nie było. I prawdę mówiąc, a niedawno zaglądałem na stronę Alborana, nadal jej nie ma. Za to później, już w trakcie żeglugi odkryliśmy, że na pokładzie jachtu nie było żadnej zapasowej śruby, nakrętki czy jakiegokolwiek wkręta. Ale jakoś sobie z tym poradziliśmy.

Zamówiony przez nas prowiant czekał na jachcie. Jednak trzeba było jeszcze dokupić kilka rzeczy, więc udaliśmy się do sklepu wskazanego przez lokalnego szefa Alborana. Do tego samego sklepu który dostarczył nam zaprowiantowanie na nasz rejs. Przypomniały mi się sklepy w naszym kraju znów z lat osiemdziesiątych, widok półek o którym chyba już wszyscy zapomnieliśmy, przyzwyczajeni do marketów z regałami po brzegi wypełnionymi wszelkiego rodzaju towarami.

Na pólkach sklepowych nie było tłoku. W jednym miejscu stało kilka torebek jednego produktu, metr dalej dziesięć puszek innego, później następny metr i kupka kolejnego towaru. W efekcie, tak jak kiedyś w Polsce, kupuje się nie to co potrzeba ale to co uda się znaleźć na półkach. Ceny tych wszystkich produktów oczywiście w CUC czyli de facto w dolarach amerykańskich, zupełnie nie adekwatne do ich niskiej jakości. Jednie na stoisku alkoholowym zobaczymy półki wypełnione po brzegi wszelkiego rodzaju butelkami „Havana Club”. Od trzyletniego, najtańszego, do kilkunastoletniego rumu który zadowoli najbardziej wybredne podniebienia.

Oddajemy cumy

Po nocy spędzonej w marinie czas ruszyć i wreszcie rozpocząć naszą wyprawę. Ale zanim można oddawać cumy, trzeba było udać się do kapitanatu, wypełnić dokumenty i uzyskać kwit potwierdzający prawo do pływania po kubańskich wodach. Oczywiście nie ma nic za darmo, płacimy po 15 CUC za osobę czyli równowartość 105 dolarów. Teraz z tymże dokumentem już można odwiedzić funkcjonariusza Guarda Frontera, to znaczy straży granicznej.

Nie zamierzamy opuszczać kubańskich wód terytorialnych i naszym następnym portem będzie Casilda de Trynidad, ale takie tu obowiązują procedury. Wychodzisz w morze, to Straż Graniczna musi o tym wiedzieć i co najważniejsze, musi się na to zgodzić. Po tych formalnościach musimy jeszcze poczekać na jachcie na funkcjonariusza Guarda Frontera. Bez jego wizyty nie możemy opuścić portu.

W końcu pojawił się i wreszcie ruszamy. Na kei żegna nas bosman Alborana, bardzo sympatyczny i uczynny Kubańczyk, który ma nadzieję, że kiedyś i on wyruszy z Kuby w świat, bo jeszcze nigdy nie był poza wyspą.

Oddaliśmy cumy w południe 12.05.2019. Jak wspomniałem, naszym pierwszym celem był port Casilda de Trynidad odległy o niecałe 50 mil od Cienfuegos. W sam raz na rozruch załogi i poznawanie jachtu. Żegluga była bezproblemowa, wiał łagodny wiaterek i jak przystało na Karaiby było słonecznie i ciepło. Do Casilda dotarliśmy już po zmroku. Niestety wejście do mariny jest nieoświetlone i niewidoczne od strony wody. Na domiar złego jedyne światło na płytkim torze podejściowym nie świeciło. Pozostawało tylko ufać GPSowi i mieć nadzieję, że wgrane tam mapy są wystarczająco dokładne.

Odważyliśmy się na to, ponieważ jeszcze przed wyjściem z Cienfuegos dostaliśmy informacje od przedstawiciela armatora, że z wejściem do Casilda nie ma większych problemów, bo w pobliżu mariny dno jest piaszczyste i nawet jeśli usiądziemy, to łatwo zejść z płycizny. No i usiedliśmy. Okazało się, że znaleźliśmy się z niewłaściwej strony nieoświetlonego znaku. Ale to prawda, dało się zejść na głębszą wodę już po kilku minutach.

Powolutku kierowaliśmy się w kierunku wskazywanym przez GPS. Udało się i po chwili zobaczyliśmy światła lądu. To były dwa potężne reflektory które doskonale oświetlały wodę przed kejami ale za to skutecznie nas oślepiały. Wszak najważniejsze jest, żeby Guarda Frontera widziała kto wchodzi bądź wychodzi.

Rano rozpoczęła się kubańska procedura. Najpierw kapitanat, wypełnianie papierów, przepisywanie paszportów do formularza i wreszcie opłata: 22,50 CUC. Podobno dostaliśmy zniżkę, bo w marinie nie było wody i to nigdzie. Nawet nie można było skorzystać z toalety. Jeszcze j tylko trzeba było zaliczyć wizytę w Guarda Frontera, gdzie znów było niezbędne wypełnianie kolejnych formularzy. Na szczęście tylko raz, bo zadeklarowałem, że za kilka godzin opuścimy port w Casilda.

Sama marina nie sprawiała dobrego wrażenia. Toalety w bardzo złym stanie, a przez szyby zamkniętego lokalnego sklepiku można było na pólkach dostrzec tylko rum i kilkanaście kartonów soku. Nic więcej. Za to przed południem przyjechał autokar z lądowymi turystami, których zapakowano na dwudziestometrowy stateczek i wywieziono na rafę, żeby mogli podziwiać piękno kubańskiego morza. Po rejsie zostali odwiezieni do jednej z turystycznych enklaw, jakich jest trochę na wyspie. Później będą mogli opowiadać w rodzinnym kraju jak to pięknie i miło jest na Kubie. Oczywiście przed oddaniem cum ichniego stateczku funkcjonariusz straży granicznej dokładnie sprawdził paszporty wszystkim pasażerom. A nuż jakiś przemycony Kubańczyk zechce skoczyć do wody i popłynąć wpław do USA?

Niedługo przed południem 13.05 opuściliśmy nijaką marinę w Casilda. Skierowaliśmy się na otwarte morze. Musieliśmy ominąć liczne rafy jakie rozciągają się od Casilda de Trynidad aż do południowo-zachodniego końca wyspy. Pływanie nocą pośród raf jest bardzo niebezpieczne i niejeden już jacht dokonał żywota w tamtym miejscu. A przecież my mamy zamiar dopłynąć do Europy. Mieliśmy wiatr z południowego wschodu i czekała nas halsówka. Ale gdy nasza prędkość spadła poniżej trzech węzłów daliśmy za wygraną, zrzuciliśmy żagle i uruchomiliśmy silnik.

Gdy tylko silnik zaczął pracować to uznaliśmy, że to dobry moment na sprawdzenie naszej odsalarki, wszak w Casilda nie było wody. Odsalarka działała świetnie i już pierwszych kilka godzin pozwoliło uzupełnić nasze zbiorniki., a to zupełnie inaczej zapowiadało gospodarzenie słodką wodą na oceanie.

Wchodzimy do Santiago de Cuba

Przeciwne południowe wiatry spowodowały, że dopiero po 3 dobach, 16.05, po przepłynięciu niemal 300 mil osiągnęliśmy kolejny port, Santiago de Cuba, położony na południowym brzegu wyspy. Kubańska locja zabrania wpływania do samego miasta i nakazuje zatrzymać się w marinie oddalonej o ok. 1 milę od wejścia w zatokę, po jej prawej stronie. Tak też zrobiliśmy. Cumy odebrał uśmiechnięty marinero mówiący po angielsku.

W Santiago de Cuba

Marina to dużo powiedziane, bo tak naprawdę tylko jedna krótka keja nadawała się do cumowania. Stał przy niej jacht pod francuska banderą, który dość szybko odszedł na kotwicowisko. Ale widać też było ślady świetności tego miejsca, jakieś schody wychodzące z wody i prowadzące donikąd, stacja paliw do której nie dało się podejść, bo głębokość przy jej nabrzeżu nie przekraczała 1 metra. Na pierwszy rzut oka późny Gierek w Polsce. Oczywiście nic nie brakowało siedzibie funkcjonariuszy Guarda Frontera.

Musieliśmy uzupełnić paliwo w zbiorniku jachtowym i napełnić otrzymane w Cienfuegos kanistry. Zatankowaliśmy razem 320 litrów diesla. Pożyczono nam dwukołowy wózek i pracowicie woziliśmy pełne kanistry od kranu z paliwem do jachtu. Za paliwo oczywiście płaciliśmy w CUC i tym samym zostawiliśmy tam równowartość 332 USD, w gotówce. Z ręki do ręki, bez jakiegokolwiek paragonu, czy innego dokumentu sprzedaży.

Zdaje się, że tu generalnie panowały dość luźne zasady jeśli chodzi o ceny usług i płatności za nie. Ów uśmiechnięty „marinero” oznajmił nam, że kilkugodzinne cumowanie będzie kosztować 50 USD. Dość drogo w porównaniu do 22,50 za noc w Casilda. Gdy zapytaliśmy o to gdzie możemy zostawić śmieci, bo już uzbierały się ze 2 worki, „marinero” odparł, że nie ma pojemników, ale za kolejne 5 USD on te śmieci zabierze z kei. Widać panowały tu ceny umowne, zatem przed oddaniem cum, zaproponowaliśmy 25 USD za cumowanie, co ostatecznie zostało przyjęte, choć z niezadowoleniem. Oczywiście bez jakiegokolwiek dokumenty sprzedaży.

To nie koniec ciekawych przygód w Santiago de Cuba. Gdy po raz kolejny wypełniałem te same formularze związane z jachtem i jego załogą, to ponownie odhaczyłem informację, że na pokładzie znajduje się telefon satelitarny. Po godzinie czy dwóch na kei pojawił się umundurowany funkcjonariusz, który poprosił o pokazanie aparatu, po czym postanowił go zapakować w torbę foliową i opieczętować. Wszak władze Kuby nie mogą sobie pozwolić na to, żeby ktokolwiek komunikował się ze światem bez możliwości kontroli z ich strony. Na szczęście to był ostatni port przed opuszczeniem wód terytorialnych Kuby i tak naprawdę mogliśmy rozplombować telefon już chwilę po oddaniu cum.

Zaaresztowany telefon satelitarny

Oczywiście najpierw trzeba było odwiedzić Guarda Frontera i dokonać odprawę paszportową. Ponieważ definitywnie opuszczaliśmy Kubę, nie wystarczyła obecność paszportów. Przed obliczem funkcjonariusza musieliśmy się pojawić wszyscy. Każdy musiał stanąć przed kamerą, zapewne po to, aby wizerunek mógł być porównany ze zdjęciem w paszporcie. Na koniec funkcjonariusz straży granicznej pojawił się na jachcie, rozejrzał się i dopiero wtedy oddał paszporty wraz z dokumentami z odprawy. Jednym z nich było oświadczenie skipera, że nie zbliży się na odległość mniejszą niż 6 Mm od bazy w Guantanamo. Nie było wyjścia, jeśli chcieliśmy opuścić Kubę, musiałem je podpisać.

Po wyjściu z zatoki obraliśmy kurs na archipelag Turks and Caicos wchodzący w skład Bahamów. Po kilkunastu godzinach od wyjścia z Santiago de Cuba ostatecznie opuściliśmy kubańskie wody terytorialne. Przyznam szczerze, opuściliśmy je z ulgą.

Czy warto płynąć na Kubę?

Gdyby podsumować wszystkie wrażenia z Kuby, to z pewnością byłaby to niezła mieszanka pozytywów i negatywów. W mojej ocenie dzisiejsza Kuba przypomina nasz kraj z połowy lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Mam na myśli i katastrofalną sytuację gospodarczą, i sytuację polityczną oraz związane z nimi przeróżne, czasem dziwaczne ograniczenia.

Zwykli Kubańczycy żyją biednie. Ale podobnie jak kiedyś w naszym kraju, kwitną różne biznesy wykorzystujące szarą strefę, związane choćby z istnieniem dwóch walut. My, obcokrajowcy byliśmy postrzegani jak niezwykle bogaci ludzie, dla których zapłacić 20 czy 50 dolarów nie ma znaczenia. Tak to widział „marinero” z Santiago de Cuba. Ale pamiętam, że podobnie postrzegaliśmy ludzi z Zachodu, gdy odwiedzali Polskę.

Kubańczycy potrafią być też bardzo uczynni i serdeczni, jak choćby bosman Alborana z Cienfuegos czy kierowca który wiózł nas z Hawany. Niestety, zbyt dobrze pamiętam czasy komuny w Polsce, żeby bawił mnie pobyt w kubańskich realiach.

Tekst i zdjęcia Mariusz Główka

(Visited 886 times, 1 visits today)
Tagi: , , , , Last modified: 27 września, 2020

Partnerzy serwisu

Zamknij